 |
Jacek
Rębacz
Zakopane: Luftkurort 1940
Jacek Rębacz poświęcił Zakopanemu już dwie książki:
SEZON NA SAMOBÓJCÓW i POKÓJ Z WIDOKIEM NA CMENTARZ,
obie kontrowersyjne, ukazujące inne, mroczne oblicze
zimowej stolicy Polski. Tym razem cofnął się w przeszłość
- do Zakopanego z lat wojny, które hitlerowcy uczynili
strefą zamkniętą, stacją klimatyczną dla swoich żołnierzy.
I obiektem eksperymentu mającego zamienić górali w
Goralenvolk, kolaborantów i mięso armatnie III Rzeszy.
GDY NIE WIADOMO, O CO CHODZI...
|
Pierwsza wojenna zima. W Zakopanem spotykają się funkcjonariusze
służb sowieckich i niemieckich, by dopracować szczegóły antypolskiego
paktu. W najbliższych dniach ma swą obecnością zaszczycić
miasto sam Heinrich Himmler.
Nieco wcześniej przybywa do Zakopanego przerzucony z Anglii
emisariusz polskiej "dwójki". I wraca, nie bacząc
na niebezpieczeństwo, żydowski bankier. W tajemniczych okolicznościach
znika pewien przedwojenny rotmistrz. Dzieje się coś dziwnego.
Czas się dowiedzieć co.
CHODZI O ZŁOTO!
Przeczytaj fragment:
Prolog
Zakopane, lato 1938
Tysiące razy otwierał te drzwi. Wszedł. Ukłonił się niektórym
gościom. Dla innych tylko musnął palcem brzeg kapelusza. Pozostałych
zignorował.
Właściciel lokalu, Trzaska, stał w rogu wysokiej sali. Był
już bardziej wstawiony niż zwykle o tej porze. Ostrożnie,
żeby nie igrać z grawitacją, pokłonił się wchodzącemu. Obaj
doskonale wiedzieli, co oznacza ten zwiększony ruch w restauracji.
Tak jak donośniejsze niż zwykle pijackie śpiewy na ulicy czy
wytężona praca w pokojach hotelowych, by ród ludzki nie wymarł.
Wysoki, postawny mężczyzna w pumpach koloru miodowego usiadł
na werandzie, przy oknie. Zdjął słomkowy kapelusz typu girardi,
przewiązany aksamitką. Zamówił litworówkę.
Obok jakiś Anglik kołysał się na krześle, mamrocząc do lampki
brandy. Przy sąsiednim stoliku Stryjeński dyskutował zawzięcie.
Z kim? Ten odwrócony plecami to Filipowski? Współautor traktatu
o narkotykach? Taki podobny.
Wypił haustem litworówkę. Gestem zamówił następną.
Nieopodal siedziała grupka oficerów. Dyskutowali głośno. Tematem
przewodnim była "Gwiazda Polski". Na kanapach w
rogu sali, w towarzystwie wysportowanych cywili, siedziała
także umundurowana delegacja z Niemiec. Przyjechali do Zakopanego,
żeby zająć się przygotowaniem pobytu dla licznej ekipy sportowej
z Rzeszy na zimowe zawody narciarskie. Młode kobiety siedzące
dalej, w towarzystwie eleganckich przemysłowców, szczebiotały
piskliwie.
Kelnerzy z trudem nadążali. Zerkali na właściciela. Trzaska
czuwał. Zbyt dobrze wiedział, co jeszcze go czeka w taki wieczór.
Siedząca na pomoście orkiestra zamilkła. Przerwa.
Wtedy od stolika pijanych poetów poderwał się jeden. Wyskoczył
na środek sali.
- Uwaga! - zakrzyknął. - Zakład, rzecz święta!
Pochylił się i zgrabnie stanął na głowie. Cała sala wirowała
w oparach alkoholu, a on niczym grecka kolumna trwał dumnie
w bezruchu. Jak to poeta.
Jeden z germańskich sportowców wyjął stoper. Głośno odliczał
czas. Inny Niemiec o kręconych, czarnych włosach wstał, jakby
nie w smak mu było zainteresowanie kolegi. Ruszył w stronę
toalet, wycierał oko chusteczką. Dlatego zapewne nie zauważył
energicznie wychodzącego z toalety oficera Wojska Polskiego.
Niemal się zderzyli. Obaj, zmieszani i zaskoczeni, zaczęli
przepraszać.
Broniewski nadal stał na głowie jak biblijny słup soli. Postawny
mężczyzna przy oknie wlał w siebie kolejną litworówkę. Anglik
nad brandy chlipał. Stryjeński charczał. Towarzysz od ziołówki
zacisnął dłonie na jego szyi i zaczął go dusić.
To chyba jednak nie Filipowski - myślał amator litworówki,
patrząc na plecy duszącego. - Ten jest szerszy w karku. Ma
bujniejsze włosy, prawie bez siwizny. No i uszy. Małżowiny
uszne mówią wiele o człowieku. Ten ma bardziej odstające uszy
oraz dłuższe o dobre półtora centymetra niż Filipowski. Poza
tym Filipowski przecież nie żyje.
- What's up? - zapytał Anglik o szklistych oczach.
- Nic takiego - odparł swobodną angielszczyzną ten od litworówki.
- U nas to normalne. Nic wielkiego. A ty czemu chlipiesz?
- Żona... żona mnie zostawiła. Wczoraj mieliśmy wracać do
domu, do Anglii. Zajeżdżamy dorożką na dworzec, a ona oznajmia,
że niestety nie pojedzie ze mną. Musi prosić mnie o rozwód
i zostawienie jej syna. Ma zamiar zamieszkać w Zakopanem.
Razem z fiakrem, który odwoził nas na dworzec.
- Tutaj to normalne.
- Oczywiście się zgodziłem. Jestem dżentelmenem. Zostałem
jeszcze dzień dłużej, żeby złożyć podpis u notariusza. Dopiero
teraz, wieczorem coś we mnie pękło... przepraszam, nigdy tak
się nie zachowywałem. Najmocniej przepraszam.
- To normalne tutaj. Nie przejmuj się. Jak to - rozmówca Anglika
wskazał na rzężącego Stryjeńskiego. - Niewiele trzeba, żeby
stać się ofiarą jakiegoś wampira. Lepiej nawet w takiej sytuacji
nie wzywać policji. Przyjadą i sami się za ciebie zabiorą.
Masz portfel i zegarek? Wyrzuć przez okno. Bezpieczniej jest
niczego przy sobie nie nosić. Po co kusić los? W nocy podstawią
pod okno wóz i obsługa wyrzuca trupy. Ciekawe, kto będzie
dzisiaj następny...? Masz ochotę na peyotl? Dobrze robi w
taki wieczór, tuż przed...
Salą zatrzęsło. Niemiec przestał odliczać. Krasnolicy poeta
stał już na nogach. Nieznacznie tylko się chwiał. Rozsyłał
promieniste uśmiechy. Oklaski dudniły między ścianami.
Smakosz litworówki nie klaskał. Patrzył smutnymi, zielonymi
oczyma na poetę, który za kilkanaście miesięcy napisze wiersz
zaczynający się od frazy: "Kiedy przyjdą podpalić dom..."
Za kilkanaście miesięcy. Tak niedługo.
- Czy wiesz, kolego, że wkrótce... - zaczął, ale urwał, nie
widząc rozmówcy.
Anglik znikł nagle. Uchylone okno mogło oznaczać, że wyskoczył
tamtędy. Stryjeński masował obolałą szyję. Ten, który go dusił,
to rzeczywiście nie był Filipowski. Zielonooki sięgnął po
ostatnie krople peyotlu.
- Za "Gwiazdę Polski"! - Hałaśliwie zerwał się na
nogi jeden z oficerów, ten o kartoflanym nosie, w mundurze
rotmistrza.
- Za "Gwiazdę"! - zawtórowali mu z przytupem inni.
Niemal wszyscy obecni wstali. Także goście z Niemiec unosili
kieliszki.
"Gwiazda Polski", wielki, napełniony wodorem balon
o kształcie przypominającym gigantyczną, rozciągniętą trupią
czaszkę, czekał już na polanie u wejścia do Doliny Chochołowskiej.
Nazajutrz dwóch dzielnych pilotów miało wsiąść do kulistej
kabiny w biało czerwone pasy i wzbić się w przestworza. Dołączyć
do gwiazd.
- Za rekord! - ktoś wzniósł następny toast.
Część ekipy obsługi balonu piła u Trzaski. Planowano wzlecieć
balonem aż do stratosfery, przeprowadzić tam badania promieniowania
kosmicznego i pobić rekord wysokości. Ponad trzydzieści tysięcy
kilometrów. Nikt nigdy jeszcze nie wzbił się wyżej.
- Jutro czeka nasz kraj wielki dzień, szanowna pani Nieboszczykowo.
- Redaktor "Kuriera" w prawej dłoni trzymał kieliszek,
a lewą opierał się o stół. Inaczej nie ustałby, tak był już
zawiany. Przy kolacji omawiał z wdową termin przeniesienia
Serca Wielkiego Poety do nowego grobowca.
- Dlatego właśnie to takie ważne, droga pani Nieboszczykowo,
byśmy wybrali właściwy termin. Żeby data przenosin wielkich
wnętrzności szanownego małżonka drogiej pani Nieboszczykowej...
w końcu będzie to wydarzenie rangi ogólnokrajowej, jak start
balonu co najmniej... nie kolidowała z zawodami hippicznymi,
premierą operetki czy Świętem Gór. - Zaschło mu w gardle,
wlał w nie kolejny jarzębiak. - To ma być wielkie wydarzenie,
uświetniające sezon!
Redaktor zachwiał się i potrącił przechodzącego mężczyznę.
- Proszę o wybaczenie - mruknął, opadając na krzesło.
Potrącony, łysy mężczyzna, skrzywił się. Poprawił sportową
marynarkę, jakby była mundurem i bez słowa odszedł. Spieszył
się.
- Panie poruczniku! - Już w następnej sekundzie jego owalną
twarz rozjaśnił uśmiech. Stanął na baczność przed jednym z
oficerów. - Jestem z was dumny! Pozwoli pan, że się przedstawię:
Witalis Wieder, kapitan rezerwy, prezes zakopiańskiego Związku
Oficerów Rezerwy.
- Porucznik Drawiński. - Młody oficer zasalutował. - Szczerze
mówiąc, akurat ja nic a nic tutaj nie znaczę, ale przekażę
gratulacje komu trzeba. Dziękuję.
- Pozwoli pan zaprosić się na kieliszeczek rosolis albo litworówki?
- Kapitan rezerwy ściszył głos. - Oficjalnie litworówki tutaj
nie podają, ale dla znajomych - mrugnięcie - w alpinarium
pobliskiego Towarzystwa Tatrzańskiego rośnie wcale urodziwy
i niezmiernie pożyteczny krzak litworu...
- Proszę o wybaczenie, kapitanie. - Porucznik, który przedstawił
się jako Drawiński, rozłożył ręce. - Obowiązki. Niestety!
Odchodząc, odszukał wzrokiem niemieckiego sportowca, z którym
przed minutą omal nie zderzył się pod toaletą. Tamten wychwycił
spojrzenie, niemal niezauważalnie skinął głową.
- Właśnie powinien się dopalać... - usłyszał porucznik, przechodząc
obok stolika żydowskich bankierów i przemysłowców. Jeden z
nich pospiesznie chował złoty zegarek, bo pianista właśnie
zaintonował pierwsze takty "Wien, Wien du Stadt meiner
Traume". Młode damy tupały nóżkami na myśl o walcu. Rozmówca
bankiera uniósł lampkę z koniakiem.
- Za udany pożar, panie Goldberg.
- Tańczymy! - szczebiotały amatorki walca.
Stojący przez cały wieczór w kącie sali Trzaska uśmiechał
się. Dziesiątki litrów alkoholu z przyzwoitą, sezonową marżą.
Niemal rekord tego lata. Sięgnął po piersiówkę. Ręka zastygła
mu jednak pod marynarką, gdy napotkał wzrok zielonookiego
demona.
Sok z meksykańskiego kaktusa, peyotl, zaczynał działać.
Przed oczy napływały wizje.
Wielka wataha wilków biegła już do celu. Okrążała polanę.
Gdy wiatr nadejdzie od południa, będą z drugiej strony. Nikt
nie wyczuje ich zapachu. Zacznie się rzeź.
W restauracji Trzaski huczała zabawa. Przed wejściem przystanął
chudy gruźlik. Zaglądał przez okna werandy do środka. Szukał
znajomych twarzy.
- Ignaś? - wycharczał do uchylonego okna.
Z restauracji wyszedł jakiś postawny gość. Sportowiec z bujną
czupryną kręconych włosów. Przystanął na schodach i słuchał,
jak w górach narastał szum drzew. Coraz głośniejszy. Tysiące
drzew niewidocznych w ciemnościach chwiały się i huczały groźnie.
Suchotnik przysunął się bliżej do uchylonego okna.
- Ignaś! - powtórzył głośniej.
Obok niemieckiego sportowca na schodach restauracji pojawiła
się druga postać. Porucznik w polskim mundurze. Gruźlik udawał,
że nie słucha, o czym tamci rozmawiają.
- Daj grosza, Ignaś...
Zielonooki wyglądał na nieobecnego duchem. Ale słyszał. Rzucił
monetę suchotnikowi, któremu lekarze nie pozwalali pić alkoholu
i dlatego miał zakaz wstępu do wszystkich restauracji. Były
starosta nowotarski chwycił monetę w locie. Szybko skierował
się do otwartego jeszcze sklepu. Oenerowiec stojący przed
sklepem Sandela zagrodził mu drogę.
- Nie tutaj - warknął. Oenerowiec miał nawet aparat fotograficzny,
żeby udokumentować ewentualne wykroczenie, co przysporzyło
już wstydu niejednej damie z towarzystwa. Suchotnik, chodzący
trup, kolejna ofiara żydowskich spisków, musiał zmienić plany.
- Nie będziesz pasł Żyda! - usłyszał jeszcze za sobą, gdy
niemal biegł już do szynku Dorożowca po drugiej stronie Krupówek.
Biegł niezdarnie, potrącił młodzieńca w swetrze. Ten tylko
uśmiechnął się ze zrozumieniem.
Andrzej Kruk wracał właśnie ze spektaklu. Stał tam w grupce
gapiów, patrzył na płomienie pożerające drewniany, stary "Zawrat"
i czekał na moment kulminacyjny przedstawienia. Wtedy z okna
na piętrze wyrzucono na bruk starą pianolę. Roztrzaskała się
pięknie. Chwilę później ogień strawił dom, a kilku uzbrojonych
w bosaki ludzi szybko i sprawnie powaliło komin.
Wtedy nadjechała straż pożarna, żeby zabezpieczyć miejsce
wypadku i spisać stosowne protokoły. Bardzo ważne dla ubezpieczyciela,
zwłaszcza we fragmencie, że wszystko, co cenne - dawno wywiezione
dywany i meble (poza nieszczęsną, zepsutą od wieków pianolą)
oraz najważniejszy dla wyceny domu murowany komin - uległo
doszczętnemu i nieodwracalnemu zniszczeniu.
Po zakończeniu spektaklu młodzieniec ruszył na ulicę Kościuszki,
nadal częściej nazywaną Marszałkowską. Przed restauracją Trzaski
zwolnił. Usłyszał dźwięki fortepianu. Lubił "Wiedeń moich
marzeń".
Napotkał wzrok siedzącego na werandzie mężczyzny i poczuł,
że ogarnia go mróz. W tej chwili wiatr zawiał mocniej i smagnął
go w plecy. Zdawało mu się, że z zielonych, demonicznych oczu
strzela w niego wiązka światła.
Wiatr zbiegł szybko z gór i mocno uderzył. Pasterz przeżegnał
się kolejny raz. Cały wieczór nasłuchiwał wycia wilków. Teraz,
zamknięty w szałasie, wyglądał przez szczeliny w deskach i
mamrotał modlitwy. Jego pies z podkulonym ogonem przyległ
pod ścianą. Owce w zagrodzie beczały.
Gdy z trzaskiem zawalił się płot zagrody i owce się rozbiegły,
pasterz mógł jedynie patrzeć na harce wilków. Wiele razy widział
wilki, ale te były inne. Przerażające. Niektóre wyjątkowo
duże. Dusiły każdą sztukę, jakiej dopadły. Szał mordu narastał.
Stado wilków było liczne i dobrze zorganizowane. Zagryzały
bezradne owce i zanim ofiara przestała drgać, już w zabójczym
amoku rzucały się na kolejną.
Pasterz w geście rozpaczy chwycił siekierę. Kopnął drzwi i
wyszedł. Z krzykiem doskoczył do najbliższego wilka, duszącego
na ziemi jego owcę. Ciął go wpół. Krótki pisk przeszył powietrze.
Wielka ognista kula rozkwitła na niebie. Rozległ się ogłuszający
huk.
Przerażone wilki rozpierzchły się nagle. Umykały do lasu.
Kula płonęła nad Polaną Chochołowską jeszcze przez kilkanaście
sekund i zgasła. Pasterz padł na kolana. Pospiesznie, po wielekroć
żegnał się znakiem krzyża. Nareszcie Bóg do niego przemówił.
Wyraźnie słyszał niesiony z wiatrem głos. Roztrzęsiony, przywarł
twarzą do mokrej od rosy trawy.
Kiedy płonęła "Gwiazda Polski", goście w restauracji
na rogu Krupówek i Kościuszki nadal bawili się świetnie. Pijani
poeci śpiewali, damy o rumianych twarzach śmiały się głośno,
wojskowi wychylali kolejne kolejki. Zawsze tak było, gdy nadchodził
halny. Wielu ludzi reaguje na zbliżający się wiatr nadpobudliwością,
nadmierną ochotą na alkohol i wzmożonym apetytem na seks.
Jak zauważył właściciel, w sali brakowało tylko trzech osób:
nieznanych mu polskiego porucznika i niemieckiego sportowca
- albo byli u niego pierwszy raz, albo potrafili nie rzucać
się w oczy - oraz znanego mu aż nazbyt dobrze zielonookiego
demona.
|
:: Beletrystyka
:: Podręczniki
:: Wspomnienia
:: Kryminały
:: Inne
:: Po angielsku
W dziale "Popularne":
:: As w rękawie
:: Adwokat
:: Colorado Kid
:: Cień znad jeziora
:: Decathexis
:: Deja Dead
:: Diabelska przypadłość
:: Giń
:: Kryminały
:: Krwawe zbrodnie
:: Komisarz Maciejewski
:: Kości w proch
:: Koszmar na miarę
:: Nagie kości
:: Największa przyjemność świata
:: Okruchy śmierci
:: Predator
:: Poniedziałkowa żałoba
:: Pogrzebane tajemnice
:: Śmiertelny koktajl
:: Śmierć za dnia
:: Ślad
:: Uwikłany
:: Wyspa Psów
:: Zegarmistrz
:: Zabójcza podróż
:: Zakopane: Luftkurort 1940
|