 |
Kathy
Reichs
Zabójcza
podróż
Ona miłuje prawdę... lecz tym razem prawda jest szokująca.
Katastrofa samolotu komercyjnych linii lotniczych przywiodła
Tempe Brennan, członkinię agencji śledczej
DMORT, w góry Karoliny Północnej. Gdy pojawiają się
przypuszczenia, że w samolocie dokonano ataku bombowego,
Tempe odkrywa niepokojący dowód, który budzi nowe, niebezpieczne
pytania i sprawia, że zostaje odsunięta od sprawy. Szukając
odpowiedzi, pani antropolog natrafia na szokującą, wielowątkową
opowieść o oszustwie i zepsuciu. Podążając jej tropem
wkracza na przerażające terytorium, gdzie ktoś czyha
na jej życie.
O autorce:
Kathy Reichs jest antropologiem sądowym,
jako biegły ekspert bierze udział w rozprawach sądowych
w sprawach kryminalnych. Razem z misją ONZ identyfikowała
ofiary ludobójstwa w Rwandzie i Gwatemali oraz pracowała
w Strefie Zero po zamachach terrorystycznych w Nowym
Jorku. | Powieści Reichs zostały przetłumaczone na ponad 30 języków
oraz zainspirowały twórców serialu "Kości".
Autorce sławę przyniosła książka "Deja
Dead", która stała się bestselerem "New York Timesa"
i zdobyła Ellis Award za rok 1997 dla Powieści - Debiutu. Warto
odwiedzić stronę internetową autorki, znajdującą się pod adresem:
www.kathyreichs.com
PRZECZYTAJ FRAGMENT:
Spoglądałam na szybującą między drzewami kobietę.
Głowę miała wysuniętą do przodu, podbródek uniesiony, a ramiona
odchylone do tyłu niczym maleńka, chromowana bogini na masce
Rolls-Royce'a. Różnica polegała na tym, że kobieta, na którą
patrzyłam, była naga, a jej ciało kończyło się w okolicach
talii. Pozbawiony życia tułów spoczywał uwięziony pośród zakrwawionych
liści i gałęzi.
Spuszczając wzrok, rozejrzałam się dookoła. Oprócz wąskiej,
żwirowej ścieżki, na której zaparkowałam samochód, był tu
tylko gęsty las. Królowały w nim głównie sosny, choć rosnące
gdzieniegdzie drzewa liściaste ogłaszały koniec lata, mieniąc
się rozmaitymi odcieniami czerwieni, pomarańczu i żółci.
Mimo iż w Charlotte wciąż było gorąco, na tej wysokości wczesny
październik zdawał się niezwykle przyjemny. Wiedziałam jednak,
że już wkrótce zrobi się chłodno. Z tylnego siedzenia zabrałam
wiatrówkę, stanęłam bez ruchu i wsłuchałam się w otaczające
mnie odgłosy.
Śpiew ptaka. Wiatr. Niewielkie zwierzę skaczące wśród liści.
Dobiegające z oddali nawoływanie, a chwilę później stłumiona
odpowiedź.
Zawiązałam kurtkę wokół bioder, zamknęłam samochód i ruszyłam
w kierunku głosów, rozgrzebując stopami wyschnięte liście
i sosnowe igliwie.
Dziewięć metrów dalej, natknęłam się na siedzącego na ziemi
mężczyznę. Opierał się o omszały kamień, a podkurczone nogi
miał dosunięte do klatki piersiowej. Tuż obok leżał laptop.
Mężczyzna nie miał ramion, a z jego lewej skroni wystawał
maleńki, porcelanowy dzbanuszek.
Na laptopie leżała głowa. Metalowy wianuszek aparatu ortodontycznego,
otaczał widoczne spomiędzy rozchylonych ust zęby faceta; w
jednej z brwi lśnił subtelny, złoty kolczyk. Oczy ofiary były
otwarte, a źrenice rozszerzone. Nadawało to twarzy pełnego
niepokoju wyrazu.
Poczułam, jak zbiera mi się na wymioty i szybko ruszyłam w
głąb lasu. Kilka metrów dalej zobaczyłam nogę, której stopa
bezpiecznie spoczywała w bucie trekingowym. Kończyna została
oderwana od biodra i przez chwilę zastanawiałam się, czy nie
należała przypadkiem do latającej bogini.
Tuż za nią dostrzegłam siedzących obok siebie mężczyzn. Obaj
mieli zapięte pasy, a ich szyje przypominały krwawe kwiaty.
Jeden z nich siedział po turecku, jak
gdyby czytał gazetę.
Ruszyłam głębiej w las. Od czasu do czasu do moich uszu dochodziły
stłumione nawoływania. Odgarniając gałęzie i klucząc między
skałami, powoli brnęłam do przodu.
Wszędzie dookoła walały się bagaże i kawałki metalu. Większość
walizek nie wytrzymała upadku. Gdzie nie spojrzeć walała się
ich zawartość. Ubrania, lokówki i elektryczne maszynki do
golenia mieszały się z buteleczkami kremu do rąk, szamponu,
płynu po goleniu i perfum. Niewielki, podręczny bagaż wypluł
setki skradzionych z hotelu przyborów toaletowych. Woń kosmetyków
i paliwa mieszała się z zapachem sosen i świeżego, górskiego
powietrza. Z daleka dochodził także zapach dymu.
Brnęłam przez otoczony stromymi ścianami żleb, do którego
dna docierały jedynie pojedyncze plamy światła.
Mimo iż w cieniu panował przyjemny chłód, czułam na twarzy
słoną wilgoć, a mokre od potu ubrania kleiły się do ciała.
Chwilę później zaczepiłam stopą o leżący na ziemi plecak i
runęłam jak długa, rozdzierając rękaw o wystający konar.
Przez chwilę leżałam bez ruchu, starając się zapanować nad
drżącymi rękami i nierównym, urywanym oddechem. Mimo iż uczono
mnie, jak opanować emocje,
czułam narastającą rozpacz. Tak wiele śmierci. Dobry Boże,
ilu ich tam było? Zamyknęłam oczy. Próbowałam zebrać myśli.
Wreszcie dźwignęłam się z ziemi.
Jakiś czas później przeszłam nad gnijącą kłodą, ominęłam kępę
rododendronów i zbliżając się do wciąż odległych głosów, przystanęłam,
by zorientować się, gdzie tak naprawdę jestem. Stłumiony jęk
syren podpowiadał, że gdzieś za wschodnim wzniesieniem gromadzą
się ekipy ratunkowe.
Czas spytać kogoś o drogę, Brennan. Nie było jednak czasu
na pytania. Pierwsi, którzy docierają na miejsce katastrof
lotniczych czy innych wypadków, mają zwykle dobre intencje.
Nie mają jednak pojęcia, co robić, gdy jest duża liczba ofiar.
Byłam w drodze z Charlotte do Knoxville, zbliżałam się do
granicy stanów, gdy poproszono, abym dotarła na miejsce katastrofy
tak szybko, jak to możliwe. Zawróciłam więc na I-40 i ruszyłam
na południe w kierunku Waynesville, a następnie na zachód
przez Bryson City, mieścinę w Północnej Karolinie oddaloną
o około dwieście osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Charlotte,
osiemdziesiąt kilometrów od Tennessee i osiemdziesiąt kilometrów
na północ od Georgii. Jechałam asfaltówką do miejsca, gdzie
najwyraźniej kończyły się stanowe dotacje, a następnie żwirową
ścieżką w kierunku wijącej się ku górze, leśnej drogi. Chociaż
otrzymałam dokładne instrukcje, przypuszczałam, że istniała
lepsza trasa, jak choćby wycięty w lesie szlak, umożliwiający
dostęp do pobliskiej doliny.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie powinnam wrócić do
samochodu, jednak porzuciłam ten pomysł. Być może ci, którzy
znajdowali się już na miejscu katastrofy, przybyli tam dokładnie
w taki sam sposób, jak ja. Zdawało się, że należąca do Służb
Leśnych droga kończyła się dokładnie w miejscu, gdzie zostawiłam
samochód.
Po wyczerpującej wspinaczce w górę zbocza, chwyciłam pień
pobliskiej daglezji, wbiłam stopę w podłoże i podciągnęłam
się na szczyt wzniesienia. Prostując plecy, spojrzałam w oczy
wykonane z guzików. Na wprost mnie wisiała do góry nogami
lalka, jej sukienka zaplątała się w niższe partie gałęzi.
Wyciągnęłam po nią rękę i natychmiast przypomniałam sobie,
że taką samą lalkę miała moja córka.
Stop! Opuściłam dłoń, pamiętając, że według procedury każdy
przedmiot musi być wciągniety w rejestr i odnotowany na mapie.
Tylko wówczas ktoś mógł wyciągnąć rękę po te smętne pamiątki.
Ze wzniesienia miałam doskonały widok na to, co - jak przypuszczałam
- było miejscem katastrofy. Zobaczyłam silnik, do połowy zagrzebany
w ziemi i szczątkach, oraz coś, co przypominało fragmenty
lotki. Pozbawiona dna część kadłuba przypominała wykres, jaki
dołącza się do instrukcji obsługi modeli samolotów. Zza okien
wyzierały siedzenia pasażerów. Niektóre z nich wciąż były
zajęte, jednak większość pozostawała pusta.
Szczątki samolotu i porozrzucane części ciał leżały na ziemi
niczym wysypane w pośpiechu śmieci. Zwłoki przerażały swoją
bladością na tle ciemnego poszycia, wnętrzności ludzkich i
fragmentów samolotu. Na drzewach, pomiędzy gałęziami i liśćmi
wisiały splątane szczątki. Materiał. Okablowanie. Metalowe
płyty. Izolacja. Stopiony plastik.
Na miejscu były już lokalne ekipy ratunkowe, które zabezpieczały
miejsce katastrofy i przeczesywały okolicę w poszukiwaniu
żywych. Ekipy ratunkowe błąkały się między drzewami, a mundurowi
otaczali teren katastrofy policyjną taśmą. Wszyscy mieli na
sobie żółte kurtki z widocznym na plecach napisem Biuro Szeryfa
Hrabstwa Swain. Pozostała część zgromadzonych stała w niewielkich
grupkach, paląc, rozmawiając lub bez celu rozglądając się
dookoła.
Między drzewami zauważyłam migające czerwone, niebieskie i
żółte światła, które sygnalizowały, że do miejsca prowadziła
jednak inna droga. Oczyma wyobraźni zobaczyłam policyjne patrole,
straż pożarną, ekipy ratunkowe, karetki pogotowia i prywatne
samochody pobliskich mieszkańców, które do jutra rana tarasować
będą drogę.
Wiatr zmienił kierunek i powietrze wypełnił gryzący zapach
dymu. Odwróciłam się. Zobaczyłam unoszącą się zza kolejnego
wzniesienia cienką, czarną smugę. Mój żołądek ścisnął się,
gdy w nozdrza uderzył smród, zmieszany z gryząca wonią. Jako
antropolog badam przyczyny nagłej śmierci. Na prośbę koronerów
i lekarzy sądowych setki razy zetknęłam się z ofiarami pożarów,
bez problemu więc rozpoznałam swąd spalonego mięsa. Za kolejnym
wąwozem płonęli ludzie.
Z trudem przełknęłam ślinę i ponownie skupiłam wzrok na oddziałach
ratunkowych. Ci, którzy jeszcze chwilę temu nie mieli nic
do roboty, przeczesywali teren. Pochylony do przodu zastępca
szeryfa spoglądał na leżące u jego stóp szczątki wraku. Kiedy
wstał, coś błysnęło w jego lewej ręce. Chwilę później kolejny
funkcjonariusz zaczął rozgrzebywać szczątki.
- Cholera!
Widząc to, zaczęłam biec w dół, chwytając się pobliskich krzewów,
klucząc pomiędzy drzewami i głazami dla zachowania równowagi.
Zbocze nasypu było strome. Wiedziałam, że każde potknięcie
groziło niebezpiecznym upadkiem.
Kiedy od podnóża nasypu dzieliło mnie już tylko dziewięć metrów,
nadepnęłam na kawałek metalu i wyleciałam w górę niczym spadający
z deski surfer. Chwilę później grzmotnęłam o ziemię. Leżąc
na boku, sturlałam się w dół, ciągnąc ze sobą prawdziwą lawinę
kamyków, gałęzi, liści i sosnowych szyszek. Szukałam punktu
zaczepienia. Zanim jednak palce lewej dłoni chwyciły się czegoś
twardego, zdążyłam już zedrzeć skórę na dłoniach i połamać
paznokcie. Nadgarstek, który przyjął na siebie ciężar całego
ciała, eksplodował nagłym bólem. Przez moment zawisłam w bezruchu,
by chwilę później
położyć się na boku i napinając mięśnie ramion, dźwignąć się
do pozycji siedzącej. Nie zwalniając uścisku, rozejrzałam
się dookoła.
Przedmiot, który trzymałam w dłoniach, okazał się długim metalowym
prętem wbitym w ziemię nieopodal skały, o którą oparłam się
obolałym biodrem. Pręt strzelał w niebo, sięgając wierzchołka
okaleczonego drzewa. Ostrożnie sprawdziłam grunt pod stopami
i dźwignęłam się z ziemi. Wytarłam zakrwawioną dłoń o nogawkę
spodni, rozwiązałam kurtkę i ostrożnie zaczęłam schodzić w
dół zbocza.
W miarę jak zbliżałam się do podnóża, mój krok stawał się
coraz szybszy i pewniejszy. Choć grunt pod nogami wciąż zdawał
się niepewny, tym razem grawitacja była po mojej stronie.
Kiedy w końcu dotarłam do zamkniętego obszaru, podniosłam
policyjną taśmę i pochylając się przeszłam na drugą stronę.
- Hej, paniusiu. Nie tak szybko.
Zatrzymałam się i odwróciłam w kierunku, skąd dochodził głos.
Mężczyzna, który chwilę temu wypowiedział owe słowa, miał
na sobie kurtkę z napisem Biuro Szeryfa Hrabstwa Swain.
- Jestem z DMORT.
- A czym do cholery jest DMORT? - zapytał szorstko.
- Znajdę tu szeryfa?
- A kto pyta? - Twarz zastępcy była nieruchoma, a usta zaciśnięte.
Oczy mężczyzny przesłaniała pomarańczowa czapka z daszkiem.
- Doktor Temperance Brennan.
- Nie potrzebujemy lekarza.
- Jestem tu, żeby identyfikować ofiary.
- Jakiś dowód?
W obliczu masowej katastrofy każda agencja rządowa ma swoje
obowiązki. Sztab kryzysowy OEP zarządza i kieruje służbami
medycznymi powołanymi na wypadek katastrof narodowych, w skrócie
NDMS. Zapewniają one opiekę medyczną, identyfikację ciał i
usługi pogrzebowe. Aby sprostać swoim zadaniom, NDMS stworzyło
grupę operacyjną DMORT oraz grupę medycznego wsparcia na wypadek
katastrof, zwaną w skrócie DMAT.
W razie katastrof DMAT oferuje pomoc żyjącym, podczas gdy
DMORT zajmuje się zmarłymi.
Przez chwilę grzebałam w torbie, po czym pokazałam mężczyźnie
swój identyfikator NDMS.
Zastępca szeryfa przez chwilę spoglądał na wizytówkę, po czym
skinął głową w kierunku kadłuba.
- Szeryf rozmawia z komendantami straży. - Głos mężczyzny
załamał się, a on sam zakrył usta dłonią.
Chwilę później spuścił wzrok, jak gdyby wstydził się tego,
że okazał emocje.
Ta postawa nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. Nawet najtwardsi
i najlepsi spośród gliniarzy i ratowników, bez względu na
ilość szkoleń czy doświadczenie, nigdy nie są psychicznie
gotowi na pierwszą, poważną sprawę. Poważne sprawy. Oto, jak
Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu nazywa podobne katastrofy.
Nie byłam pewna, jakie okoliczności czynią sprawę "poważną",
ale brałam udział w kilku podobnych wypadkach i wiedziałam
jedno: każda z nich była czymś koszmarnym.
Życie nie przygotowało mnie na żadną z nich i dlatego teraz
podzielałam ból swojego rozmówcy. Różnica polegała na tym,
że nie okazywałam swoich emocji.
Brnąc w kierunku kadłuba, minęłam gliniarza zakrywającego
jedno z ciał.
- Proszę to zdjąć - rozkazałam.
- Co takiego?
- Proszę nie przykrywać ciał.
- Kim pani jest?
Po raz kolejny pokazałam identyfikator.
- Ale one leżą na odkrytym terenie. - Głos brzmiał beznamiętnie
niczym komputerowe nagranie.
- Wszystko musi zostać na swoim miejscu.
- Musimy przecież coś zrobić. Zaczyna się ściemniać. Niebawem
niedźwiedzie wyczują tych - urwał, szukając odpowiedniego
słowa - ludzi.
Wiedząc, co niedźwiedź czarny potrafi zrobić z ciałem człowieka,
podzielałam obawy gliniarza. Mimo to musiałam przerwać mężczyźnie
jego pracę.
- Wszystko trzeba sfotografować i udokumentować, zanim ktokolwiek
dotknie ciał.
Mężczyzna podniósł koc, a na jego twarzy pojawił się grymas
bezbrzeżnego bólu. Patrząc na niego, wiedziałam dokładnie,
co czuł. W jego oczach malowała się potrzeba zrobienia czegokolwiek
i niepewność, czym właściwie było to cokolwiek. Poczucie bezsilności
w obliczu druzgoczącej katastrofy.
- Proszę powiadomić innych, aby niczego nie ruszali. Później
może pan poszukać żywych.
- Chyba pani żartuje. - Mężczyzna omiótł wzrokiem otaczające
nas szczątki. - Nikt nie mógł przeżyć czegoś takiego.
- Jeśli ktoś jednak przeżył, powinien obawiać się niedźwiedzi
znacznie bardziej niż ci tutaj. - Mówiąc to, machnęłam ręką
na leżące u jego stóp ciało.
- I wilków - dodał mężczyzna ściszonym głosem.
- Jak się nazywa szeryf?
- Crowe.
- Który to?
Gliniarz spojrzał w kierunku kadłuba.
- Wysoki, w zielonej marynarce.
Pospieszyłam w kierunku Crowe'a.
Szeryf przeglądał mapę. Towarzyszyła mu grupa sześciu członków
ochotniczej straży pożarnej. Ich kombinezony sugerowały, że
pochodzili z różnych jednostek. Lekko pochylony Crowe dominował
wzrostem nad resztą grupy. Widoczne pod marynarką, szerokie
i umięśnione ramiona z całą pewnością zawdzięczał regularnym
treningom. Mogłam mieć tylko nadzieję, że między mną a górskim
macho nie rozpęta się prawdziwa wojna.
Kiedy zbliżyłam się do grupy, strażacy przestali słuchać i
jak jeden mąż spojrzeli w moją stronę.
- Szeryf Crowe?
Crowe obrócił się. Natychmiast zdałam sobie sprawę z błędu,
jaki popełniłam.
Kobieta miała wysokie, szerokie kości policzkowe i gładką
skórę w kolorze cynamonu. Niesforne kosmyki, które wystawały
spod szerokiego ronda kapelusza były mocno kręcone i pomarańczowe
niczym marchew. Jednak najbardziej moją uwagę przykuły jej
oczy. Ich tęczówki miały kolor starych butelek Coca-Coli.
Rozświetlona firanką rudych rzęs i kontrastująca z płową cerą
zieleń, była czymś naprawdę zjawiskowym. Przypuszczałam, że
Crowe mogła mieć około czterdziestu lat.
- Kim pani jest? - Jej głos był głęboki i chropawy. Pomyślałam,
że czeka nas szczera, konkretna rozmowa.
- Doktor Temperance Brennan.
- Jaki jest powód pani przyjazdu?
- Jestem z DMORT.
Po raz kolejny wylegitymowałam się. Kobieta przez chwilę trzymała
mój identyfikator w dłoni, po czym wręczyła mi go z powrotem.
- Usłyszałam informacje o katastrofie, kiedy jechałam z Charlotte
do Knoxville. Kiedy zadzwoniłam do Earla Blissa, szefa Czwartej
Strefy, poprosił mnie, bym zawróciła i sprawdziła, czy czegoś
nie potrzebujecie.
Moje wyjaśnienie było znacznie bardziej dyplomatyczne, niż
to, co faktycznie usłyszałam od Earla.
Kobieta nie odezwała się ani słowem. Następnie odwróciła się
do zbitych w grupę strażaków, ściszonym tonem wydała kilka
poleceń i mężczyźni wrócili do pracy.
Chwilę później nastąpiło krótkie powitanie. Takiego uścisku
dłoni nie powstydziłby się żaden mężczyzna.
- Lucy Crowe.
- Proszę mówić mi Tempe.
Po tych słowach szeryf stanęła w rozkroku, splotła ramiona
i zmierzyła mnie zielonymi oczyma.
- Nie sądzę, aby którakolwiek z tych biednych istot potrzebowała
opieki lekarskiej.
- Jestem antropologiem sądowym, nie lekarzem. Sprawdzaliście,
czy ktokolwiek przeżył?
W odpowiedzi Crowe delikatnie zadarła głowę. Był to gest,
który wielokrotnie widziałam w Indiach.
- Myślałam, że to robota dla lekarza sądowego.
- To robota dla wszystkich. Czy ludzie z NTSB są już na miejscu?
- Wiedziałam, że Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu zawsze
bardzo szybko dociera na
miejsce katastrofy.
- Już jadą. Kontaktowały się ze mną wszystkie możliwe agencje.
NTSB, FBI, ATF, Czerwony Krzyż, FAA, Służby Leśne, TVA, Departament
Spraw Wewnętrznych. Nie zdziwiłabym się, gdyby sam papież
przyjechał tu swoim papamobile.
- Departament Spraw Wewnętrznych i TVA?
- Większość tego stanu należy do federalnych: około osiemdziesiąt
pięć procent lasów, pięć procent rezerwatów. Mówiąc to, zatoczyła
szeroki łuk ręką. - Znajdujemy się w miejscu zwanym Big Laurel.
Ciągnie się ono od Bryson City aż na północny zachód, dalej
znajduje się Park Narodowy Great Smoky Mountains. Na pół nocy
leży Rezerwat Czirokezów, a na południe rezerwat dzikich zwierząt
Nantahala i lasy.
Przełknęłam, aby złagodzić ciśnienie, które na tej wysokości
dosłownie rozsadzało mi uszy.
- Na jakiej wysokości jesteśmy?
- Czterysta dwadzieścia stóp.
- Nie chcę pani pouczać, ale wydaje mi się, że jest tu kilka
osób, które nie powinny tu...
- Agent ubezpieczeniowy i adwokat. Pani antropolog, to prawda,
że mieszkam w górach, ale proszę mi wierzyć, że od czasu do
czasu bywam też na nizinach.
Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Co więcej, byłam
pewna, że nikt nie śmiał wchodzić z nią w słowne potyczki.
- Dobrze by było, gdyby usunięto stąd reporterów.
- Możliwe.
- Ma pani rację, co do lekarza sądowego. Niebawem tu będzie.
Jednak władze Północnej Karoliny w takich przypadkach wzywają
przede wszystkim ludzi z DMORT.
Gdzieś w oddali usłyszałam stłumiony huk, a zaraz po nim serię
rozkazów. Crowe zdjęła kapelusz i przetarła rękawem spocone
czoło.
- Jak wiele pożarów mamy jeszcze na miejscu?
- Cztery. Robimy wszystko, by je ugasić, ale to dość ryzykowne.
O tej porze roku w górach panuje susza.
Mówiąc to, uderzyła kapeluszem o umięśnione udo.
- Wiem, że pani ludzie robią wszystko, co w ich mocy. Zabezpieczyli
teren i gaszą pożary. Jeśli nikt nie przeżył, to wszystko,
co możemy zrobić.
- Moi ludzie nie są odpowiednio przeszkoleni na wypadek takiej
katastrofy.
Za plecami Crowe starszy mężczyzna w kurtce policyjnego ochotnika
grzebał w szczątkach samolotu.
- Jestem pewna, że uświadomiła im pani, że miejsce katastrofy
jest traktowane w taki sam sposób, jak miejsce zbrodni.
W odpowiedzi Crowe ponownie skinęła głową.
- Są poirytowani. Chcą pomóc, ale nie wiedzą jak. Nie zaszkodzi
raz jeszcze przypomnieć im, jak powinni się zachowywać.
Wskazałam skinieniem głowy na mężczyznę. Crowe zaklęła pod
nosem i sprężystym krokiem olimpijczyka podeszła do ochotnika.
Chwilę później mężczyzna odsunął się od szczątków.
- W takich przypadkach nic nie jest proste - powiedziałam.
- Kiedy przyjadą ludzie z NTSB, to oni przejmą na siebie wszystkie
obowiązki.
- Tak.
W tej samej chwili zadzwoniła komórka pani szeryf. W milczeniu
przysłuchiwałam się rozmowie.
- Dzwonili z kolejnego okręgu - skwitowała, przyczepiając
telefon do paska. - Charles Hanover, dyrektor generalny Air
TransSouth.
Choć nigdy nie latałam tymi liniami, wiedziałam, że chodzi
o niewielkiego przewoźnika kursującego między kilkunastoma
miastami w Północnej i Południowej Karolinie, Georgii, Tennessee
i Waszyngtonie.
- To ich samolot?
- Lot 228 z Atlanty do Waszyngtonu, miał opóźnienie.
Przez około czterdzieści minut stał na pasiestartowym. Wyleciał
o dwunastej czterdzieści pięć. O godzinie pierwszej siedem,
na wysokości ponad siedmiu i pół tysiąca metrów, samolot zniknął
z radaru. Moje biuro dostało wezwanie około drugiej.
- Ilu pasażerów?
- Samolot to Fokker-100. Na pokładzie było osiemdziesięciu
dwóch pasażerów i sześciu członków załogi.
To jednak nie wszystko. Jej kolejne słowa były zapowiedzią
zbliżającego się koszmaru.
Podyskutuj
o książce
Kup w: |
|
Znajdź
na aukcji: AUKCJE ŚWISTAK.PL: KRYMINAŁY |
|
|
:: Beletrystyka
:: Podręczniki
:: Wspomnienia
:: Kryminały
:: Inne
:: Po angielsku
W dziale "Popularne":
:: As w rękawie
:: Adwokat
:: Colorado Kid
:: Cień znad jeziora
:: Decathexis
:: Deja Dead
:: Diabelska przypadłość
:: Giń
:: Kryminały
:: Krwawe zbrodnie
:: Komisarz Maciejewski
:: Kości w proch
:: Koszmar na miarę
:: Nagie kości
:: Największa przyjemność świata
:: Okruchy śmierci
:: Predator
:: Poniedziałkowa żałoba
:: Pogrzebane tajemnice
:: Śmiertelny koktajl
:: Śmierć za dnia
:: Ślad
:: Uwikłany
:: Wyspa Psów
:: Zegarmistrz
:: Zabójcza podróż
:: Zakopane: Luftkurort 1940
|