<<
poprzednia strona: 1, 2,
3, 4 następna>>

Michael Murphy |
Pierwszym
mieszkańcem Gatton, którego przesłuchano był młody kowboj,
Tom Ryan, pracujący dorywczo przy przepędach
bydła. W pierwszy dzień świąt wrócił pod wieczór do Gatton
z Esku (100 km od Brisbane i 50 km od Gatton) i zostawiwszy
konia na ulicy od razu udał się do pubu, co było zrozumiałe,
bo upał dochodził do 45oC i chłopak jechał 50 km konno.
W pubie upił się, po czym po jego zamknięciu szukał swojego
konia, ale nie znalazł go i poszedł do domu spać. Nazajutrz
rano znowu szukał konia i znowu trafił do pubu, gdzie mu
powiedziano, że jeden z jego znajomych pożyczył go sobie,
bo musiał gdzieś pojechać. Znajomy konia odprowadził, więc
obaj spędzili kilka godzin w pubie, gdzie Tom znowu się
upił, po czym poszedł późnym popołudniem do domu. Jego matka
i ojciec zeznali, że spał jak kamień do 9 rano 27 grudnia.
Ryan stał się pierwszym podejrzanym, bo przez dziewięć lat
chodził z Polly, najstarszą córką Murphy's (obecną żoną
Williama) i miał kilka spięć z jej matką, która nie chciała
mu jej dać za żonę, bo miał złą opinię w miasteczku jako
pijak i rozrabiaka. Był to jedyny przypadek, gdy policja
w osobie sierżanta Arrela wzięła pod uwagę możliwość zemsty
jako motyw zbrodni. Jednakże Tom miał alibi, a poza tym
od kilku lat związek z Polly sam wygasł i wyszła ona za
mąż za Williama z okolic Toowoomby. |
Zeznał, że nigdy nie miał pretensji do niedoszłej
teściowej, zaś miasteczko wiedziało, że był w poprawnych stosunkach
z Michaelem i Williamem.
Tendencja, żeby szukać "obcego" powstała w momencie,
gdy okazało się, że wszyscy mężczyźni w miasteczku mają takie
lub inne alibi, jednakże następnym błędem policji była raczej
wiara na słowo przesłuchiwanym oraz opinii publicznej niż dokładne
sprawdzenie, gdzie ktoś naprawdę był i co robił pomiędzy 9.30
wieczorem 26 grudnia a 8 rano 27 grudnia 1898 roku. Jak powiedziano
wcześniej, większość rodzin spędziła cały upalny dzień w Mt. Sylvia
i wróciła zmęczona (i pijana) do Gatton późnym popołudniem lub
wieczorem. Jeżeli mężczyźni gdzieś wychodzili po przyjeździe,
to jedynie do któregoś z pubów.
Społeczeństwo miastaczka było pozornie bardzo pomocne oferując
policji oraz coraz tłumniej szwendającym się reporterom gazet,
bezpłatny wynajem koni i bryczek, służąc za przewodnika i opowiadając
co widzieli w lesie, ale gdy dochodziło do konkretów, plotek i
przypuszczeń, milkli lub zmieniali temat rozmowy. Już wtedy bowiem
niektórzy z obywateli Gatton mieli swoje koncepcje i podejrzenia,
którymi wszelako nie zamierzali się dzielić z "obcymi".
Po paru dniach policja zaczęła szukać osobnika o nazwisku Burgess,
który był znany jako bezdomny tramp o seksualnych inklinacjach,
którego widziano w okolicach Laidley (15 km na wschód od Gatton)
przed świętami. Burgess ciągle wchodził w konflikt z prawem i
niezliczoną ilość razy był aresztowany za drobne wykroczenia.
Włóczył się po okolicy szukając pracy na farmach i wynajmując
się jako przewodnik poszukiwaczom złota. Na ogół nigdy nie zagrzewał
miejsca dłużej niż trzy dni, rąbiąc drzewo i wykonując inne ciężkie
prace gospodarskie za parę szylingów i coś do jedzenia. Czasami
dostawał jakieś stare ubranie. Zawsze prosił o pracę, a jeśli
nie było dla niego nic do roboty, żebrał o jedzenie i na ogół
je dostawał, jednak gdy mu odmawiano i próbowano przepędzać wpadał
we wściekłość i bywał niebezpieczny oraz - jak sam mówił - brał
sobie sam to, czego mu odmówiono. Lubił też "brać" samotne
farmerki lub takie, których mężowie byli akurat w polu kilka kilometrów
od domu. Ponieważ był przystojnym mężczyzną w wieku 38 lat, posiadał
swego rodzaju czar i ujmujące maniery, zdarzało się mu namówić
kobiety do łóżka.
Burgess miał jednak alibi. W wigilię przeszedł obok Gatton, zaś
w pierwszy dzień świąt wieczorem był już ok. 70 km na zachód.
Drugi dzień świąt spędził na farmie, gdzie odbywał się mecz krykietowy,
zaś 27 grudnia był widziany przez kilka osób w miasteczku oddalonym
o 85 km od Gatton. Był znaną postacią w okolicy i wielu ludzi
potwierdziło, że faktycznie był w tych miejscach. Niemniej jednak
policja na wszelki wypadek aresztowała go pod zarzutem kradzieży
siodła, zaś sąd w Toowoombie skazał go na dwa miesiące więzienia
w Brisbane. Posunięcie to wywołało burzę protestów w ówczesnej
prasie, bo po pierwsze Burgess miał żelazne alibi, a po drugie
nikt nie jest w stanie przejść w tę i z powrotem 155 km na piechotę
w ciągu jednej nocy i jeszcze w dodatku popełnić morderstwo. Krytyka
była uzasadniona i zarzucano policji nieudolność i podążanie w
fałszywym kierunku. Jak się w międzyczasie okazało, siodło ukradł
ktoś inny.
Poza tym Burgess był osobnikiem, który nie był zdolny do planowania
czegokolwiek. Jego wędrówki były bez celu - po prostu, podobnie
jak dzikie zwierzę, chodził z miejsca na miejsce w poszukiwaniu
jedzenia i paru szylingów na piwo, zaś jego działania były impulsywne,
spontaniczne i nieprzemyślane. Miał specyficzne poczucie wisielczego
humoru i często żartował na swój temat. Przechodził gwałtownie
od wściekłości do spokoju i vice versa.
W ciągu następnych tygodni okolica tętniła krzyżującymi się hipotezami,
znalazło się też wielu "świadków", którzy chcieli zeznawać.
Np. w Helidon (17 km na zachód od Gatton) barmanka miejscowego
pubu zeznała, że późnym wieczorem 26 grudnia dwóch jeźdźców na
spienionych koniach podjechało pod pub, wypiło po parę piw i po
kieliszku whisky, po czym odjechało w pośpiechu. Przyparta do
muru przyznała, że pomyliła się - tych dwóch jeźdźców przyjechało
do niej w wigilię. Prawdopodobnie mężczyźni spieszyli się do swoich
domów na kolację wigilijną...
Kilkanaście osób rozpoznało Burgessa, gdy stał w szeregu mężczyzn
- prawdopodobnie zasugerowanych koncepcją, że mordercą musi być
"obcy". Twierdziły, że widziały go w Gatton i okolicach
w czasie świąt oraz na drodze do Tent Hill tuż przed 9 wieczorem
26 grudnia 500 m. od polany. Najwięcej zamieszania wprowadził
13-letni chłopiec, syn miejscowej, wielce szanowanej wdowy, który
wracał z matką z Mt. Sylvia. Oboje ujrzeli ciemno ubranego mężczyznę
z kapeluszem naciągniętym na czoło, stojącego przy wjeździe na
farmę Morana, gdzie rano znaleziono ślady bryczki. Matka zapytała
syna, kto to może być, zaś on odrzekł, że "człowiek pracujący
w rzeźni u pana Clarka", która była zlokalizowana jakieś
300 metrów dalej w stronę Gatton. Jednakże postawiony przed szeregiem
mężczyzn, wskazał bez wahania na Burgessa, pomimo że "człowiek
od Clarka" był co najmniej o głowę wyższy od Burgessa i dwa
razy młodszy.
"Człowiekiem od Clarka" był chłopak w wieku 20-21 lat,
który 16 grudnia przechodził obok rzeźni drogą do Tent Hill. Clark
go zobaczył i zapytał kim jest i dokąd idzie. Chłopak, Tomasz
Day, odrzekł, że idzie szukać pracy na którejś z farm.
Clark cierpiąc w okresie przedświątecznym na brak ludzi zaproponował
mu pracę u siebie, na co Tomasz od razu przystał. Od pierwszych
dni Day był uważany za dziwaka: małomówny, nie szukający towarzystwa,
ale posłuszny, silny i chętny do pracy. Nocował w komórce przy
stajni, a do jego obowiązków należało zajmowanie się końmi, pilnowanie
boilerów z wrzątkiem, podkładanie do ognia kłód drewna i ich rąbanie
w razie potrzeby oraz zawożenie uboju do sklepu Clarka w miasteczku,
który prowadził mężczyzna o nazwisku King. Tomasz przyszedł na
piechotę z plecakiem i jego bagaż zawierał zapasowe spodnie, trzy
koszule i dwa swetry. Nie miał broni. Jak się później okazało
od razu zapisał się do miejscowej biblioteki i za pierwsze zarobione
pieniądze opłacił czesne za pół roku w szkole artystycznej. To
świadczyło, że zamierzał zatrzymać się w Gatton na dłużej.
Jednakże sprawy potoczyły się inaczej. Jako "obcy" stał
się jednym z podejrzanych. Ponieważ rzeźnia, dom Clarka i komórka,
gdzie mieszkał Day były zlokalizowane w bezpośrednim sąsiedztwie
miejsca zbrodni (ok. 1,5 km.) i Tomasz był wtedy w pobliżu, śledztwo
zwróciło się w jego stronę, być może pod wpływem nacisków ze strony
opinii publicznej. Day nie miał alibi. Po prostu po kolacji ok.
godziny 7.30 wieczorem poszedł do swojej komórki, gdzie najpierw
trochę czytał, a następnie poszedł spać i nie wychodził na zewnątrz
do rana. Clarka i jego żony nie było do późnej nocy, bo był on
specjalistą od fajerwerków i tej nocy puszczał je w Gatton. Day
odmówił uczestnictwa w pokazie, wymawiając się, że jest zmęczony.
W domu została tylko młoda służąca, która nieco po 10 wieczorem
otworzyła drzwi kuchenne, aby wypuścić na dwór koty. W tym momencie
usłyszała dwa wystrzały i damskie krzyki: "Ojcze, ojcze...",
jednak pomyślała sobie, że drogą wracają pijani ludzie z Mt. Sylvia
i to oni strzelają i krzyczą. Choć Tomasz miał otwarte okno i
drzwi w swojej komórce, jednak zeznał, że niczego nie słyszał,
co było możliwe, bo stajnia była po drugiej stronie podwórka,
a komórka była zwrócona w stronę Gatton, a nie lasu, w którym
popełniono zbrodnię. Poza tym, jeśli Day był zmęczony całodzienną
pracą fizyczną i upałem, na pewno po przeczytaniu kilku stron
zapadł w kamienny sen. Trzeba również wziąć pod uwagę jego obojętną
naturę, na którą zwracali uwagę policji wszyscy zeznający na jego
temat. "Nie mój biznes" jest do dziś najpopularniejszym
powiedzeniem w Australii.
Z jednym wyjątkiem wszyscy przesłuchiwani wyrażali się o Tomaszu
pozytywnie i nikt nie miał mu niczego do zarzucenia, poza tym
jedynie, że właśnie miał obojętną naturę, nie odzywał się niepotrzebnie,
nie pił i nie szukał towarzystwa. Zapytany o coś odpowiadał "tak"
lub "nie" i odchodził. Clarkowi powiedział tylko, że
pochodzi z Nowej Południowej Walii, że przypłynął statkiem z Sydney
do Brisbane, a następnie przez Ipswich i Laidley piechotą przyszedł
do Gatton, po drodze pytając o pracę u okolicznych farmerów. Jest
to trasa, którą do dzisiejszego dnia wędrują "bandosi"
w poszukiwaniu pracy, jednakże teraz nie chodzą na piechotę, lecz
terenowymi samochodami ciągną za sobą wygodne przyczepy campingowe.
Tym jednym wyjątkiem był King, człowiek prowadzący sklep Clarka
w Gatton. Nie wiadomo z jakiego powodu znienawidził Tomasza od
pierwszego wejrzenia i jedynym jego wytłumaczeniem było, że był
"dziwny i obcy". Jednakże analizując sytuację można
mniemać, że prymitywny raczej King bał się konkurencji inteligentnego
chłopaka, który w każdej chwili mógł go wygryźć ze sklepu, gdy
tylko Clark doceni jego walory. Poza tym, tego rodzaju prymitywy
nie mogą znieść, że ktoś może być od nich mądrzejszy i lepszy.
Niewzruszony spokój Tomasza i jego brak reakcji na zaczepki Kinga,
jeszcze bardziej podniecały tego ostatniego.
Policjant dokonujący rewizji w komórce Tomasza nie miał wiele
roboty. Komórka była pusta, w plecaku było parę części garderoby,
na pryczy pościel, a na półce parę książek z biblioteki. Na rękawie
jednego ze swetrów policjant odkrył słabo widoczną smugę zakrzepniętej
krwi. Na zadane pytanie Tomasz wzruszył jedynie ramionami. Od
kilku dni nie używał tego swetra z uwagi na upał, zaś wcześniej
- o ile pamięta - parę razy miał go na sobie w czasie przenoszenia
tuczu na wóz, a następnie z wozu do sklepu. Był zdziwiony obecnością
plamy, ale była ona słabo widoczna. Policjant przepytał Clarka,
który potwierdził, że w jeden z deszczowych i chłodnych poranków
przed świętami widział Tomasza pracującego w tym swetrze. Natomiast
w kilka miesięcy później Clark i King byli przesłuchiwani przez
rządową komisję i o ile Clark podtrzymał swoje zeznania mówiąc
o ledwo widocznej smudze zakrzepłej krwi, King rozszerzył swoje
wcześniejsze zeznania twierdząc, że sweter był pochlapany krwią
w wielu miejscach, a nawet że był przesiąknięty krwią, co oczywiście
nie zgadzało się również z raportem policyjnym z rewizji i odsunęło
Kinga na zawsze od roli wiarygodnego świadka. Następnie Clark
powiedział, że do obowiązków Tomasza należało wozić mięso do Gatton
i że smuga krwi na pewno pochodzi od mięsa niesionego na ramieniu,
natomiast King zaprzeczył jakoby Day miał cokolwiek do czynienia
z mięsem (sic!), a mięso do sklepu przywoził sam King. Jednakże
te zeznania już nikomu nie zaszkodziły, bo Day opuścił Gatton
10 stycznia 1899 roku za zgodą inspektora prowadzącego śledztwo.
Nawiasem mówiąc decyzja inspektora w sprawie wypuszczenia Tomasza
z Gatton rozpętała istną burzę krytyki w prasie i w wyższych sferach
policyjnych, gdy w kilka miesięcy potem okazało się, że śledztwo
utknęło w martwym punkcie i mordercy nie znaleziono. Jak to? -
wrzeszczały gazety. Mieliście podejrzanego bez alibi i pozwoliliście
mu zniknąć w dwa tygodnie po morderstwie? Dziś wiemy dlaczego
tak się stało. Podczas jednego z przesłuchań inspektor dowiedział
się, że Tomasz jest synem pastora o nazwisku Day, którego inspektor
dobrze znał, bo pochodził z tego samego miasteczka w NSW. Niemniej
jednak, bez względu na to, co pisały gazety, Day niewątpliwie
nie miał nic wspólnego z morderstwem. Przede wszystkim dlatego,
że nie znał nikogo z poszkodowanej rodziny oraz dlatego, że nie
miał motywu. Był przystojnym, dobrze zbudowanym chłopakiem i choć
krótko mieszkał w Gatton, kilka dziewcząt już robiło do niego
"słodkie oczy", nie miał więc żadnych powodów do gwałtu.
Sprawa motywu od początku była traktowana po macoszemu. Motyw
zemsty wzięto pod uwagę tylko raz, gdy przesłuchiwano kowboja
Ryana. Opinia publiczna miasteczka przyzwyczaiła się szybko do
koncepcji, że morderstwa dokonał jakiś "obcy" perwert
seksualny dysponujący olbrzymią siłą fizyczną - któż bowiem chciałby
się zmierzyć z osiłkiem Michaelem i dałby radę jego broniącym
się siostrom, gdyby nie był zdecydowanym na wszystko olbrzymem?
Takich zaś nie było w Gatton, gdzie wszyscy obywatele byli porządni,
praktykujący i szanowani. Czy naprawdę?
W kilka miesięcy po morderstwie miejscowy ksiądz katolicki, proboszcz
kościoła, do którego uczęszczała rodzina Murphy, zwariował, a
następnie popełnił samobójstwo. Rozeszła się plotka, że wysłuchał
spowiedzi mordercy, zaś tajemnica spowiedzi nie pozwalała mu na
złożenie doniesienia policji. Mówiono, że prawdopodobnie walczył
długo ze sobą ważąc wszystkie za i przeciw, aż w końcu nie mógł
wytrzymać wewnętrznej presji, zwariował i targnął się na swoje
życie, zabierając tajemnicę do grobu. Ksiądz był stosunkowo młody,
postawny i silny, a poza tym był bardzo blisko zaprzyjaźniony
z rodziną Murphy. Może zbyt blisko? Przypomnijmy sobie co zeznała
służąca Clarków - dwa strzały szybko po sobie i kobiecy krzyk:
"Ojcze, ojcze...".
Chociaż jest to zwrot przyjęty w krajach anglosaskich w przypadku
zwracania się do księży i pastorów, wołający głos mógł dotyczyć
prawdziwego ojca kobiety. Przypomnijmy sobie ślady niepodkutego
kucyka znalezione przez aborygeńskich tropicieli, tak bliskie
miejsca zbrodni i tak świeże, że policja powinna była przede wszystkim
pójść tym śladem. No ale wtedy w Gatton był tylko jeden policjant
i jeden inspektor - obaj nie mający pojęcia o okolicy i mieszkających
tam ludziach. Choć trudno było cokolwiek udowodnić ojcu rodziny
- zgodnie z twierdzeniem jego żony był przez całą noc w domu -
to jednak policja w kilka miesięcy później zarzuciła obojgu, że
coś ukrywają. Stary Murphy miał alibi potwierdzone przez żonę,
która nie mogła spać do północy jakby coś przeczuwała. Słyszała
jak najpierw wyszedł na werandę, a po chwili poczuła zapach tytoniu
z fajki, którą palił, następnie zaś słyszała jak wszedł do swojej
sypialni i zaczął odmawiać wieczorne pacierze. Jeśli zatem to
nie on, być może ktoś inny wymknął się z domu tuż po zapadnięciu
zmroku i na niepodkutym kucyku cicho wyjechał na drogę. Kto?
Mógł to być William, mąż Polly, również postawny mężczyzna i z
zawodu rzeźnik. Mógł wyjechać na spotkanie rodzeństwa wracającego
z zabawy, bo przy kolacji wyraził zaniepokojenie złym stanem bryczki
i obawiał się, że Michael może mieć kłopot z chwiejącym się kołem.
Jego częściowo sparaliżowana żona spała z dwiema córeczkami, zaś
on nocował w innym pomieszczeniu. Powszechnie zwrócono uwagę,
że William był cały czas bardzo aktywny w pomaganiu jedynemu policjantowi,
a następnie dalej pomagał w śledztwie, no i - co niewątpliwie
naturalne - znał do pewnego stopnia jego postęp i pewne szczegóły
nieznane innym mieszkańcom Gatton. Jak wiadomo z akt policyjnych,
morderca często uczestniczy w śledztwie, naprowadzając policję
na fałszywe ślady i zacierając przy okazji prawdziwe.
Być może jego wizyta w pubie przed wizytą w posterunku policji
miała swój cel? Według jego własnych słów William nie wiedział,
gdzie jest posterunek, ale czy naprawdę nie wiedział? Jest on
do dziś w tym samym mniej więcej miejscu, na zapleczu poczty i
pubu. Jeżeli William był kumplem właściciela pubu i znał do niego
drogę, to nie mógł nie wiedzieć, gdzie jest posterunek. Niewątpliwie
jego zdenerwowanie i pytanie o policję zainspirowało właściciela
pubu do zadania pytania, na które nie musiał odpowiedzieć, ale
odpowiedział. Wiadomo przecież było, że zanim złoży zeznanie policjantowi,
na miejsce morderstwa popędzi całe miasteczko i dokładnie zatrze
wszystkie ślady. Stało się akurat inaczej - policjant w czasie
szybkiej wymiany zdań osiodłał konia, zaś ludzie przybyli nieco
później, ale tego William nie mógł przewidzieć. Być może nie przypuszczał,
że aborygeńscy tropiciele zostaną przysłani stosunkowo szybko
i jednak wyodrębnią słabe i zatarte ślady kucyka?
Swoim zaangażowaniem William sprawił, że poza danymi personalnymi
oraz opisem znaleziska w lesie, o nic innego go nie pytano. Od
początku był poza wszelkimi podejrzeniami i uważany był za zaufanego
pomocnika policji, który uczestniczył w niemal wszystkich akcjach
i zapewne powiedziano mu to i owo. Powód? Oczywiście brak motywu.
<< poprzednia
strona: 1, 2,
3, 4 następna>>
Skomentuj artykuł na forum
|
|