strona:
<< poprzednia 1,
2
Piotr Listkiewicz
CZŁOWIEK Z MAREE
TAJEMNICA "CZŁOWIEKA Z MARREE"
Wspomniana komisja rządowa nie puściła pary z ust, ale... ktoś
zaczął rozpuszczać różnego rodzaju plotki na temat jej ustaleń,
prawdopodobnie w celu przykrycia prawdy. Jedna z nich głosiła,
że kontur został wyorany wieloskibowym pługiem ciągniętym przez
traktor. Ponieważ taki pług ma ca 2 metry szerokości, zaś wyorany
pas ma 35 metrów, więc trasę 28 km trzeba było pokonać 17 razy,
czyli przejechać 476 km. Z jaką szybkością jedzie traktor orzący
skamieniałą glebę, glinę i kamienie? Jeżeli jechał z prędkością
1 km/godz. jego praca musiałaby potrwać 476 godzin, czyli ponad
20 dób non stop. Ale nikt nie pracuje non stop. Jeśli ten "oracz"
pracował powiedzmy 10 godzin na dobę, to w ciągu dniówki powinien
zaorać teoretycznie 10 km (co jest mało prawdopodobne). Dzieląc
476 km przez 10 km dziennie otrzymujemy 47,5 dniówki, czyli półtora
miesiąca. Inaczej mówiąc, "oracz" byłby przywiązany
do miejsca pracy jak pies do budy i musiałby tam mieszkać, gotować
sobie jedzenie itd., bo plotka mówiła, że w pobliżu płaskowyżu
były tylko dwa tropy kół - jeden na płaskowyż, a drugi z powrotem
do drogi, czyli tak, jakby robotę rozpoczęto rano, a skończono
wieczorem. Nie stwierdzono również żadnych śladów stóp, jak gdyby
"oracz" w ogóle nie zsiadał z traktora przez te półtora
miesiąca. Jak w takim razie został wytyczony kontur? Czy "oracz"
był śledzony przez stacjonarnego satelitę i miał w każdym momencie
polecenie radiowe "skręć teraz 2 stopnie, 3 minuty i 15 sekund
w prawo lub w lewo"?

Trzeba tu dodać, że w rejonach pustynnych Australii ślady kół
zwykłego samochodu terenowego utrzymują się przez wiele miesięcy.
Deszcze są rzadkością, czasami nie ma żadnego przez parę lat.
Wiatry też niewiele szkodzą śladom, bo powierzchnia nie jest piaszczysta
lecz składa się z mieszanki gliny, żwiru i grubego piasku o dużej
zawartości żelaza (magnetytu), które "kleją" się do
siebie nawzajem zachowując wyciśnięty wzór opon, a nawet butów.
Jeżeli więc jakieś pojazdy jechały bezdrożem pomiędzy drogą publiczną
Oodnadatta Track wiodącym z Marree do William Creek a płytą płaskowyżu,
ich ślady powinny być dobrze widoczne w dniach po odkryciu rysunku.
Byłby to zapewne szlak kręty, kluczący pomiędzy przeszkodami terenowymi,
o czym wie każdy, kto próbował wycieczki samochodem terenowym
po australijskich bezdrożach.
Koncepcja pługu zrodziła się prawdopodobnie pod wpływem jednego
ze zdjęć zrobionych ze stosunkowo niskiego pułapu ok. 1500 m.
Reprodukcja ma bardzo niską jakość, bo skopiowałem ją z gazety,
ale w koku na tylnej części głowy Aborygena widoczne są ciemniejsze
ślady na konturze. Podobne ślady widać dość wyraźnie w prawym
dolnym rogu zdjęcia.
Inna plotka mówi, że kontur ma głębokość 30 cm. Ponieważ nikt
z miejscowych ludzi nie był na powierzchni płaskowyżu zadowalając
się oglądaniem rysunku z powietrza, to ustalenie wydaje się być
czystą spekulacją. Na zdjęciach pod różnymi kątami widać, że krawędzie
konturu są ostre, co wskazywałoby na działalność nie traktora
z pługiem, lecz spychacza o lemieszu długości 2,5 m ustawionym
skośnie, co redukuje jego długość do ca 2 m. O ile jednak przy
użyciu pługu gleba zostałaby tylko naruszona i pozostałaby w tym
samym miejscy, o tyle w przypadku użycia spychacza warstwa gleby
jest usuwana. Co się stało z glebą, której nie ma po bokach? Spychacz
odgarnia glebę na boki tak samo jak robi to pług śnieżny, a więc
poza krawędzią konturu powinna być szeroka na co najmniej 2 m.
hałda ziemi o wysokości pomiędzy 40 a 60 cm., co niewątpliwie
byłoby widoczne z powietrza jako ciemniejsze obramowanie, a kontur
byłby podwójny. Pamiętajmy jednak, że szerokość konturu ma 35
m. i że operator musiał przejechać ten sam odcinek 17 razy. Według
prostego rachunku z każdego metra bieżącego konturu spychacz zepchnął
ponad 10 m3 ziemi, czyli na obrzeżach każdego metra bieżącego,
po obu stronach powinien być wał ziemny o wysokości 2 m. zawierający
5 m3 ziemi. Jeżeli tej hałdy nie ma, oznacza to, że spychacz współpracował
z koparko-ładowarką i wywrotkami, bo z każdych trzech metrów bieżących
konturu uzyskiwano 30 m3 ziemi, czyli ładunek dużej wywrotki.
Z tych 28 km. konturu wywieziono w nieznane miejsce, w nieznanym
kierunku i w nieznany sposób 28.000 m3 gleby. Im dalej wywożono
ziemię, tym więcej musiało być wywrotek; im więcej sprzętu, tym
więcej ludzi, co oznacza, że w tamtym miejscu przez półtora miesiąca
musiał być swego rodzaju camping z kuchnią polową i toaletami
(obowiązkowe zgodnie z australijskim prawem pracy i BHP). Ziemia
powinna być zryta dokładnie w promieniu co najmniej 2 km. Tymczasem
nie ma żadnych śladów spychacza, ciężarówek, koparki, campingu
oraz śladów ludzkich. Nie ma również nigdzie hałd świeżo nawiezionej
ziemi. Zdjęcia lotnicze z niewielkiej wysokości pokazują, że poza
35-metrowym wyrobiskiem o głębokości 30 cm. reszta krajobrazu
jest nietknięta. Rzadkie krzaki nadal rosną pomiędzy kamieniami,
niektóre tuż nad krawędzią konturu.
Tak się składa, że po przyjeździe do Australii w 1982 roku pracowałem
parę lat na budowie elektrowni mniej więcej w podobnymi terenie,
mogę sobie zatem wyobrazić trudności, z jakimi musiałaby się borykać
brygada od samego początku oraz jak mógłby wyglądać przebieg prac.
Z tego co widać na zdjęciach wynika, że do "Człowieka z Marree"
nie ma żadnego dojazdu, z żadnej strony. Płaskowyż jest otoczony
rumowiskiem skał i głazów oraz pomniejszych kamieni, tu i ówdzie
poprzerastanych skąpą pustynną roślinnością. Pełno jest głębszych
i płytszych wąwozów i wyschniętych koryt potoków. Teren jest absolutnie
nieprzejezdny nawet dla wielkich ciężarówek na olbrzymich kołach
i maszyn na gąsiennicach, jednakże takie maszyny nie przyjeżdżają
same na budowę, lecz przewozi się je na specjalnych lorach, które
mają niskie zawieszenie i nie mogą jeździć po bezdrożach. Gdyby
tam można było wjechać, ślady sprzętu byłyby widoczne przez kilka
miesięcy po wykonaniu rysunku, a być może do dzisiaj, zważywszy
nieliczne deszcze w tamtym rejonie. Poza tym, wjazdu na płytę
płaskowyżu bronią wysokie i strome skarpy, co wyraźnie widać na
zdjęciach robionych rano lub po południu. Gdyby faktycznie pracowały
tam maszyny i wielkie wywrotki, trzeba by było najpierw zniwelować
skarpę przynajmniej w jednym miejscu.
Tajemnicy może dochować jeden człowiek i następnie zabrać ją
ze sobą do grobu. Jednakże już w przypadku dwóch ludzi, sprawa
zachowania tajemnicy staje się problematyczna. Gdyby faktycznie
przy żłobieniu "Człowieka z Marree" uczestniczyła grupa
robotników, którzy są na ogół prostymi ludźmi nieprzejmującymi
się durnymi zakazami władz, przez ostatnie 11 lat powinien być
jakiś przeciek informacji.
Ciekawą sprawą jest hipotetyczny koszt takiego przedsięwzięcia.
W tym miejscu możemy jedynie spekulować, bo nie znamy szczegółów.
Wiadomo jedynie ile w przybliżeniu kosztuje godzina pracy spycharko
- ładowarki - jest to suma olbrzymia i waha się w granicach 1800
do 2000 australijskich dolarów. Pomnóżmy tę sumę przez 47 dniówek
po 10 godzin każda, a otrzymamy 470 godzin a 1800 lub 2000 $,
czyli 862.200 lub 940.000 $. Prawie milion, a gdzie pozostały
sprzęt, wywrotki oraz płace ludzi? Na pokrycie takich kosztów
mogłyby sobie pozwolić jedynie wielkie spółki kopalniane wydobywające
uran, węgiel, złoto i inne minerały. Jeżeli zatem przyjmiemy scenariusz
spychacza, kogo było stać na tak kosztowny "żart"?

Na zdjęciach linie są idealnie czyste, bez żadnych zakłóceń przebiegające
przez wszystkie przeszkody terenowe w całkowitej zgodzie z wzorcowym
rysunkiem. Jeżeli to był spychacz lub traktor z pługiem, grunt
w miejscu jego trasy musiałby najpierw być oczyszczony z kamieni
i głazów jako następny etap po wytrasowaniu konturu metodami geodezji
opartej na GPS. Jednakże w niektórych miejscach widać wyraźnie,
że krawędź konturu przecina skałę, jakby była z masła i tej jej
części, która powinna być na wyrobisku, po prostu nie ma. Tego
faktu nie da się wytłumaczyć inaczej niż działalnością lasera
kierowanego ze stacjonarnego satelity. Do takiej technologii nie
mają dostępu cywile, szaleńcy, entuzjaści, żartownisie, a tym
bardziej Aborygeni. Wynika z tego zatem, że musiała to być próba
sprawności amerykańskiej broni laserowej, użytej w tym przypadku
w celach pokojowo-eksperymentalnych. Na razie, bo jeżeli można
było narysować "Człowieka z Marree" na skalistym płaskowyżu,
bez wątpienia można przy pomocy takiego urządzenia zrobić coś
brzydkiego i śmiertelnego z taką samą lub większą precyzją.
Wskazuje na to zmowa milczenia mediów w ślad za milczeniem rządowo-wojskowej
komisji. Nie wiemy nawet kto wchodził w jej skład, jak długo działała,
nie mówiąc już o wnioskach, których nikt poza nimi nie zna. Sprawa
oparła się o pewne instancje rządu federalnego i powstał nawet
pomysł, żeby rysunek zatrzeć przy pomocy buldożerów, ale okazało
się, że takie przedsięwzięcie byłoby zbyt trudne i zbyt kosztowne
(sic!). Tak było w ciągu pierwszych dni po odkryciu rysunku, ale
rządowi w sukurs przyszła przyroda. Przez dwa dni padał ulewny
deszcz rozmywając w wielu miejscach brzegi konturu, a następnie
wiejące tam wiatry przez następne lata dokonały dalszych zniszczeń.
Rząd odetchnął z ulgą, za to zaprotestowały koła kulturalno-artystyczne,
które uznały rysunek za dzieło sztuki, wprawdzie bezimienne, ale
wartościowe, wskazując na istnienie wielu geoglifów na świecie,
jak rysunki na pustyni Nazca oraz starożytne rysunki na terenie
Wysp Brytyjskich. "Człowiek z Marree" jest zdecydowanie
największy z nich. Powstał więc następny projekt, żeby zacierający
się rysunek podkreślić posadzeniem żywopłotu wzdłuż obu krawędzi
konturu, jednak odrazu upadł ze względu na koszty z jednej strony,
zaś niechęć władz z drugiej. Uznając rysunek za dzieło sztuki
rząd musiałby ogłosić ten teren parkiem narodowym, stworzyć miejscowy
oddział ochrony zabytku oraz zatrudnić ludzi do utrzymywania obiektu.
Wprawdzie część kosztów niewątpliwie pokryłaby tyrystyka w tamtym
rejonie - na co zresztą liczyli mieszkańcy obu miasteczek i miejscowe
plemiona Aborygenów - ale sprawa się jakoś rozmyła wraz ze stopniowym
zacieraniem się artefaktu. Zresztą, choć rząd nie chciał się do
tego przyznać, bez wątpienia zależało mu na jak najszybszym pozbyciu
się rysunku, a nie na jego upowszechnieniu. Jeśli hipoteza laserowa
jest trafna, uznano że miejsce powinno pozostać niedostępne dla
turystów, dziennikarzy, amatorów przygód, radiestetów i innej
gawiedzi. I tak też się stało - sprawie po prostu ukręcono łeb.
Po odkryciu rysunku przez kilka dni funkcjonowała niewielka witryna
internetowa zawierająca strzępki wywiadów reporterów z mieszkańcami
Marree, którzy widzieli rysunek z powietrza. Z niej m.in. pochodzą
takie szczegóły jak brak śladów sprzętu budowlanego na płaskowyżu
i w jego okolicy oraz nieobecność śladów w terenie pomiędzy płaskowyżem
a Oodnadatta Track. Jeden z miejscowych Aborygenów powiedział,
że kilka osób z plemienia zauważyło "nocne światła"
w tamtym rejonie. Jakaś kobieta spotkała na Oodnadatta Track konwój
składający się z kilku terenowych samochodów pilotujących maszynę
do robót ziemnych w tamtym okresie, ale jak się okazało, konwój
przez dwa dni jechał i dojechał do odkrywkowej kopalni uranu zlokalizowanej
jakieś 200 km. dalej na północny zachód nie zatrzymując się nigdzie
po drodze. Szczególnie cenne były wywiady z pilotami, którzy podali
dokładne wysokości, na których krążyli oraz ich szacunki co do
szerokości i głębokości konturu oparte na osobistym doświadczeniu.
Jeden z nich porównał kontur ze znaną szerokością różnych okolicznych
dróg widzianych z tej samej wysokości. Mieszkańcy twierdzili,
że poza komisją rządową, która wylądowała helikopterem wojskowym
na płaskowyżu, nikt inny nie postawił stopy na terenie rysunku.
Gdy następnego dnia otworzyłem internet, aby skopiować te wypowiedzi,
witryny już nie było.
Piszę ten tekst kilkanaście dni przed 11 rocznicą odkrycia rysunku
i nie wiem nawet czy jest jeszcze widoczny. Opublikowane tu zdjęcia
zostały wykonane w 2007 roku i wcześniej, a film wysłany do YouTube
(można oglądać via moja witryna www.za-prog.com.au), stworzony
w ostatnich dniach też się na nich opiera. Film nie przedstawia
obecnego stanu. Ujęcia pochodzą z Google Maps i Google Earth,
gdzie cały ten teren został celowo pokazany tak, żeby niewiele
dało się zobaczyć - nie można też zrobić większego zbliżenia,
bo gubi się ostrość i kontrast obrazu, czego nie ma kilkanaście
centymetrów dalej. Mamy zatem następny dowód, że "Człowiek
z Marree" jest tematem tabu i sprawą o znaczeniu militarnym.
Do czasu odkrycia rysunku płaskowyż był "ziemią niczyją",
czyli tzw. "crown land", który każdy mógł zasiedlić
i wziąć w dzierżawę na 99 lat pod warunkiem, że wypełnił i podpisał
odpowiedni formularz. Po wyjeździe komisji badającej rysunek in
situ, płaskowyż został od razu włączony do sąsiadującej Woomera
Prohibited Area, czyli mówiąc prościej, do poligonu rakietowo
- lotniczego amerykańsko-australijskiej armii obejmującego ca
200.000 km2 i znanego z kilku prób broni jądrowej w latach 50tych.
Teren prawdopodobnie ogrodzono zasiekami z drutu kolczastego,
a na pewno obstawiono ostrzegawczymi tablicami. Trudno mi powiedzieć
jak jest obecnie, ale wtedy wszystkie tamtejsze lotniska oraz
agencje turystyczne zostały ostrzeżone, że istnieje zakaz przelotu
nad tamtymi miejscami, czyli pomiędzy Oodnadatta Track a południową
odnogą jeziora Eyre. Równocześnie, w ciągu tych paru dni zamknięto
policyjne śledztwo w tej sprawie, tłumacząc to tym, że trzyosobowy
posterunek w Marree "miał dosyć telefonów, faxów i odwiedzin
reporterów", co jest faktem absolutnie bezprecedensowym i
oczywiście świadczy o odgórnych ustaleniach władz federalnych.
Tekst i film mają na celu ocalić od zapomnienia rysunek "Człowieka
z Marree" na australijskiej pustyni. Myślę, że nie jest ważne
kto go wykonał, jak i po co. Z jednej strony jest niewątpliwie
dziełem sztuki, z drugiej zaś dziełem zaawansowanej technologii
satelitarnej i laserowej. Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach
człowieka stać na robienie rzeczy, które kiedyś nie były możliwe.
Czy na pewno nie były możliwe? Rysunki na pustyni Nazca, Biały
Koń, Wysoki Człowiek i Olbrzym z Cerne na Wyspach Brytyjskich
i inne starożytne artefakty tego typu mówią coś wręcz przeciwnego.
Nie znamy ani ich wieku, ani ich twórców, ani ich motywacji. Lecz
istnieją od niepamiętnych czasów, udowadniając że obecna cywilizacja
nie jest ani pierwsza na naszej planecie, ani nie jest najbardziej
zaawansowana. Ktoś już kiedyś był przed nami - ktoś, kto nie tylko
pozostawił po sobie ślady w postaci piramid, petroglifów na Syberii,
rysunków Nazca i innych artefaktów, lecz również i przede wszystkim
wykończył swoją cywilizację dokładnie tymi samymi środkami, jakimi
dzisiaj dysponują szaleńcy w mundurach po obu stronach nadal istniejącej
"żelaznej kurtyny". Paradoksalnie współczesna nauka
nie chce uznać i badać tego faktu, chowając głowę w piasek, wierząc
w darwinowski dogmat i neandertalczyka. "Człowiek z Marree"
powinien być poważnym memento tak dla nas, ostrzegając co może
nas spotkać w niedalekiej przyszłości, jak i dla nauki, zwłaszcza
tej obsługującej koła militarne, żeby - jeśli już chce się bawić
- wykorzystywała swoje zabawki w celach pokojowych.
Zdaję sobie sprawę, że takie słowa są wołaniem na puszczy, ale
trzeba je powtarzać. Im częściej i głośniej, tym lepiej.
Obejrzyj film pt. "Tajemnica Człowieka z Marree": www.za-prog.com.au
strona: << poprzednia
1, 2
Skomentuj artykuł na forum
|
|